Toplista Warezu | Toplista Warez | Gry | Pełne Wersje Gier | Same Gry

Komiks Garfield

   
  Karollo-to co mnie kręci i interesuje
  O Kazi i Małgosi-wywiady, ciekawostki
 

Kazimiera Szczuka: W imię siostry
Karola data 10.06.2009, o 21:22 (UTC)
 Mówi o sobie, że jest jak Filifionka z "Muminków" - wierzy w katastrofę. Ale kiedy Kazimiera Szczuka patrzy wstecz, widzi powody do radości.



Mam duże mieszkanie na Ochocie i dwa koty. Nie zapraszam do siebie, bo u mnie bałagan. Może spotkamy się w pobliskiej kawiarence? – proponuje Kazimiera Szczuka. A potem spóźnia się pół godziny. W końcu dzwonię. „Tak, wiem, przepraszam”, mówi głos w słuchawce z charakterystycznym „r”. „Utknęłam w kolejce na poczcie. Dziś ostatni dzień składania PIT-ów. Boże, czemu ja wszystko zostawiam na ostatnią chwilę? Widać nie ja jedna, tutaj są tłumy, ale już zbliżam się do okienka”.
W końcu jest. Na podłodze stawia wielką torbę wypchaną książkami i papierami. Obok ląduje woreczek z kocią karmą. Te atrybuty jakoś nie pasują do jej dyskretnej elegancji. – Mamy rozmawiać o ostatnich dwudziestu latach, zacznijmy od damskich torebek – zagajam. – Co się zmieniło?



– Kobiety z moich roczników noszą mnóstwo rzeczy ze sobą i niczego nie mogą znaleźć. Ciągle grzebią w wielkich worach, nerwowo poszukując kluczy albo długopisu. Od czasu do czasu wysypują ich zawartość i robią porządek. To cecha pokoleniowa – tłumaczy Kazia, która bardzo szybko zaproponowała przejście na ty. – Mam wrażenie, że te młodsze są bardziej zdygitalizowane. W torebce mają iPoda, a w nim wszystko, co potrzeba. Wiedzą od razu, co wyrzucić. Ja wciąż gromadzę jakieś kwity z pralni, paragony i różne śmieci. Obsesyjnie sprawdzam, czy mam przy sobie telefon. Jak do tej pory po 1989 roku niczego nie zgubiłam, ale czuję, że czyha to na mnie jako metafora raptownej utraty kontaktu z nową rzeczywistością. Z wszelką elektroniką jestem raczej na bakier, taki ze mnie relikt epoki przejściowej.



Przez chwilę przygląda się mojej komórce: – Słuchaj, ty masz taką samą jak ja. Co zrobić, żeby zobaczyć całą wizytówkę, żeby się numer nie chował?

GOTOWANIE I PISANIE
Przed Kazią pojawia się wyciskany sok pomarańczowy i mikroskopijnej wielkości ciasteczko owsiane. Jest orędowniczką zdrowej żywności. – Lubię gotować i traktuję to jako działanie twórcze. Znam się jako tako na kuchni pięciu przemian, choć podchodzę do tego raczej rozrywkowo. Na przykład odczytuję karmionym osobom, jak to im się podnosi „chi” nerek i tak dalej. Wszyscy kiwają głowami z wielką powagą.



Świadomość tego, co się je, i dbałość o zdrowie to jej zdaniem kolejna zdobycz naszych czasów, wcześniej była tylko kawa. I papierosy. – Pod tym względem Kazia mnie zaskoczyła – mówi jej przyjaciółka Magdalena Środa, filozofka. – Dawniej wpadało się do niej na rozmowy przy samym winie, a teraz przygotowuje specjalne potrawy. Od jakiegoś czasu próbuję skopiować danie jej przepisu: seler z marchewką i pietruszką gotowany na parze. Pyszny.



– Jak mam coś większego napisać, to najpierw muszę sobie coś ugotować – opowiada Kazia. – Na przykład kaszę jaglaną z pestkami dyni. Wspaniale to opisała moja przyjaciółka Agnieszka Drotkiewicz, pisarka młodego pokolenia. Pierwszego dnia, my, „dziewczyny od liter”, jemy swoją zdrową jaglankę z upodobaniem, drugiego z mniejszym, a trzeciego odstawiamy gdzieś na bok. Potem przychodzi taki etap w pisaniu, kiedy obgryza się starą bułę.



O swoim pisaniu Szczuka nie chce rozmawiać. – Denerwuje mnie ten temat. Pracuję teraz nad trzema książkami – tą pisaną od dawna, o Matce Polce, nowym wydaniem „Milczenia owieczek”, a także nad tym, co uzbierało się przez kilka lat: recenzjami, artykułami i felietonami.

Dobrze sobie zapamiętałam zdanie Manueli Gretkowskiej, że pisanie jest jak stryczek, gilotyna albo długotrwała odsiadka. Czeka jak wyrok, a zwiać nie można, bo wtedy jest jeszcze gorzej. Na szczęście po pewnym czasie przychodzi zadowolenie. Ale nigdy na zamówienie. Zaobserwowałam pewną prawidłowość – z wiekiem pisze mi się coraz gorzej, ale wychodzą z tego coraz lepsze rzeczy.



Lubi pisać, gdy często ćwiczy jogę. Praktykuje ją od kilkunastu lat, tyle że dość nieregularnie. – Na co dzień, podczas roku akademickiego, pochłania mnie to, co stale powtarza profesor Janion – przygotowywanie się. „Muszę się przygotować do…”, to taka mantra, którą przejęli jej uczniowie. Ja na przykład do zajęć ze studentami reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej. Albo do wykładu na Gender Studies (nauka o płci w kulturze) w Instytucie Badań Literackich. Najchętniej i najczęściej po prostu czytam książki, o których mam mówić albo pisać. Leżę wtedy w łóżku z kotami i jestem szczęśliwa.



BAŁAGAN MÓJ WRÓG
Kazimiera Szczuka nie lubi, jak ktoś mówi, że jest krytykiem literackim. „Jestem krytyczką”, poprawia. W telewizji prowadziła literackie spory: w „Dobrych książkach” z Witoldem Beresiem i Tomaszem Łubieńskim oraz w „Pegazie”. Od pięciu lat występuje z profesorem Krzysztofem Kłosińskim w programie „Wydanie drugie poprawione”.

W dzieciństwie odkryła, że za pomocą lektur może się przenosić w inny świat, że literatura to podróż bez granic, dająca poczucie wolności. A to było bardzo ważne dla kogoś, kto naukę w liceum rozpoczął po wybuchu stanu wojennego. O fascynacjach literackich mogłaby mówić godzinami. Wiele inspiracji zawdzięcza prof. Marii Janion. Właśnie na jej seminarium ćwiczyła się w niezależnym myśleniu, w reagowaniu na wszelką nieprawdę. Już wtedy była mistrzynią ciętej riposty.



Niedawno kilka tysięcy książek pani profesor wylądowało u Kazi w piwnicy. – Był taki moment, że w mieszkanku Marii Janion nagromadziło się tyle tomów, że nie mogła się swobodnie poruszać. Mam więcej miejsca, zaproponowałam, żeby część zbiorów przeniosła do mnie. Wszystko zostało skatalogowane, poukładane na półkach w absolutnym porządku.



Kazia przyznaje, że w jej własnych książkach i papierach panuje jednak chaos. – Żaden inspirujący twórczy nieład, raczej grzęzawisko – nazywa rzecz po imieniu. – Tylko dokumentów nauczyłam się pilnować. Urząd skarbowy tak mnie wytresował, ale mam parę skandalicznych tajemnic, jeśli chodzi o gubienie papierów i niepanowanie nad nimi. Bałagan jest jak atakujące wojska, ciągle muszę z nim walczyć. To mnie dosyć wyczerpuje.

MANIFY I DEBATY
– Nie założyłam własnej rodziny, ale mogę powiedzieć, że mam wiele rodzin, grup przyjaciół, bliskich mi ludzi. Brakuje mi tego „autyzmu”, który jest potrzebny naukowcom – wyznaje Kazimiera Szczuka. – Zawsze gdzieś coś się dzieje, gdzie ja chcę być. Lubię uczestniczyć, rozmawiać, bo zawsze okazuje się, że jedni drugich znają i te ludzkie historie nieoczekiwanie się zazębiają. Jak u Jane Austen czy Elizy Orzeszkowej. To taki wir towarzyski i ja ten wir bardzo lubię. Chętnie bywam wśród ludzi. Poznaję ze sobą różne grupy kobiet, a potem obserwuję, jak to owocuje wymianą doświadczeń i współpracą.



Podczas protestu pielęgniarek i położnych Kazia działała w białym miasteczku. Tam też zaprzyjaźniła się z Dorotą Gardias, przewodniczącą związku zawodowego pielęgniarek. I ta relacja trwa do dziś jak wiele innych przyjaźni. Magdalena Środa wspomina: – Kazia prowadziła jakiś program telewizyjny i któryś z jej gości nawalił, zadzwoniła do mnie. Powiedziała: „Pomóż, siostro”. Hasło „siostra” stało się dla mnie ważne. To znaczy, że nie pytając o nic, spieszymy sobie nawzajem z pomocą. Wspieramy się. Jest nas dużo, coraz więcej…



Magdalena Środa nie może przeboleć, że teleturniej „Najsłabsze ogniwo” zrobił z Kazi taką harpię. – Potrafi być uszczypliwa, ale nigdy wobec przyjaciół. W rzeczywistości jest niezwykle ciepła, delikatna i dobra. Obie wpadamy w szał, gdy spotykamy się z jakąś dyskryminacją. Mamy podobny rodzaj wrażliwości na krzywdę.

Siostry chodzą na manify. – Tam zawsze jest dużo teatru ulicznego, sporo się przy tym wygłupiamy – relacjonuje Środa. – A Kazia ma talent aktorski. Ostatnio wystąpiła w roli plemnika.
– Ona uwielbia inscenizacje, potrafi się przeobrazić w kogo zechce – potwierdza Katarzyna Kwiatkowska, która w „Szymon Majewski Show” parodiowała Kazię. Poznały się w tym programie. – Trochę się bałam, jak na mnie zareaguje – opowiada aktorka. – Ale ona ma duży dystans do siebie i fantastyczne poczucie humoru. Byłam ciekawa, jaka jest, wcześniej czytałam jej książkę „Milczenie owieczek”. Wkrótce się okazało, że to moja bratnia dusza.



Razem z Partią Zielonych były w Rospudzie. – Mieszkańcy Augustowa przyszli wygarnąć ekologom, że są mordercami – wspomina Kwiatkowska. – Wzięli mnie za Kazię. „Pani Kazimiero”, mówili, „tak nie można”. Dopiero po chwili zorientowali się, że ta prawdziwa stoi obok. Zapanowała konsternacja.
W Internecie można znaleźć filmik sprzed lat, na którym drobna Kazia w tłumie demonstrantów protestuje przed Ministerstwem Edukacji Narodowej przeciwko zarządzeniom Romana Giertycha. Podchodzi do niej młody facet. Zaczepia wulgarnie, wygłasza chamskie teksty. Kazia odwraca się i wymierza mu celny cios w szczękę. Do dziś się cieszy, że wyszedł jej ten prawy sierpowy...
GOTOWANIE I PISANIE
Przed Kazią pojawia się wyciskany sok pomarańczowy i mikroskopijnej wielkości ciasteczko owsiane. Jest orędowniczką zdrowej żywności. – Lubię gotować i traktuję to jako działanie twórcze. Znam się jako tako na kuchni pięciu przemian, choć podchodzę do tego raczej rozrywkowo. Na przykład odczytuję karmionym osobom, jak to im się podnosi „chi” nerek i tak dalej. Wszyscy kiwają głowami z wielką powagą.



Świadomość tego, co się je, i dbałość o zdrowie to jej zdaniem kolejna zdobycz naszych czasów, wcześniej była tylko kawa. I papierosy. – Pod tym względem Kazia mnie zaskoczyła – mówi jej przyjaciółka Magdalena Środa, filozofka. – Dawniej wpadało się do niej na rozmowy przy samym winie, a teraz przygotowuje specjalne potrawy. Od jakiegoś czasu próbuję skopiować danie jej przepisu: seler z marchewką i pietruszką gotowany na parze. Pyszny.



– Jak mam coś większego napisać, to najpierw muszę sobie coś ugotować – opowiada Kazia. – Na przykład kaszę jaglaną z pestkami dyni. Wspaniale to opisała moja przyjaciółka Agnieszka Drotkiewicz, pisarka młodego pokolenia. Pierwszego dnia, my, „dziewczyny od liter”, jemy swoją zdrową jaglankę z upodobaniem, drugiego z mniejszym, a trzeciego odstawiamy gdzieś na bok. Potem przychodzi taki etap w pisaniu, kiedy obgryza się starą bułę. O swoim pisaniu Szczuka nie chce rozmawiać. – Denerwuje mnie ten temat. Pracuję teraz nad trzema książkami – tą pisaną od dawna, o Matce Polce, nowym wydaniem „Milczenia owieczek”, a także nad tym, co uzbierało się przez kilka lat: recenzjami, artykułami i felietonami. Dobrze sobie zapamiętałam zdanie Manueli Gretkowskiej, że pisanie jest jak stryczek, gilotyna albo długotrwała odsiadka. Czeka jak wyrok, a zwiać nie można, bo wtedy jest jeszcze gorzej. Na szczęście po pewnym czasie przychodzi zadowolenie. Ale nigdy na zamówienie. Zaobserwowałam pewną prawidłowość – z wiekiem pisze mi się coraz gorzej, ale wychodzą z tego coraz lepsze rzeczy.



Lubi pisać, gdy często ćwiczy jogę. Praktykuje ją od kilkunastu lat, tyle że dość nieregularnie. – Na co dzień, podczas roku akademickiego, pochłania mnie to, co stale powtarza profesor Janion – przygotowywanie się. „Muszę się przygotować do…”, to taka mantra, którą przejęli jej uczniowie. Ja na przykład do zajęć ze studentami reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej. Albo do wykładu na Gender Studies (nauka o płci w kulturze) w Instytucie Badań Literackich. Najchętniej i najczęściej po prostu czytam książki, o których mam mówić albo pisać. Leżę wtedy w łóżku z kotami i jestem szczęśliwa.
BAŁAGAN MÓJ WRÓG
Kazimiera Szczuka nie lubi, jak ktoś mówi, że jest krytykiem literackim. „Jestem krytyczką”, poprawia. W telewizji prowadziła literackie spory: w „Dobrych książkach” z Witoldem Beresiem i Tomaszem Łubieńskim oraz w „Pegazie”. Od pięciu lat występuje z profesorem Krzysztofem Kłosińskim w programie „Wydanie drugie poprawione”. W dzieciństwie odkryła, że za pomocą lektur może się przenosić w inny świat, że literatura to podróż bez granic, dająca poczucie wolności. A to było bardzo ważne dla kogoś, kto naukę w liceum rozpoczął po wybuchu stanu wojennego. O fascynacjach literackich mogłaby mówić godzinami. Wiele inspiracji zawdzięcza prof. Marii Janion. Właśnie na jej seminarium ćwiczyła się w niezależnym myśleniu, w reagowaniu na wszelką nieprawdę. Już wtedy była mistrzynią ciętej riposty.



Niedawno kilka tysięcy książek pani profesor wylądowało u Kazi w piwnicy. – Był taki moment, że w mieszkanku Marii Janion nagromadziło się tyle tomów, że nie mogła się swobodnie poruszać. Mam więcej miejsca, zaproponowałam, żeby część zbiorów przeniosła do mnie. Wszystko zostało skatalogowane, poukładane na półkach w absolutnym porządku.
Kazia przyznaje, że w jej własnych książkach i papierach panuje jednak chaos. – Żaden inspirujący twórczy nieład, raczej grzęzawisko – nazywa rzecz po imieniu. – Tylko dokumentów nauczyłam się pilnować. Urząd skarbowy tak mnie wytresował, ale mam parę skandalicznych tajemnic, jeśli chodzi o gubienie papierów i niepanowanie nad nimi. Bałagan jest jak atakujące wojska, ciągle muszę z nim walczyć. To mnie dosyć wyczerpuje. W dzieciństwie odkryła, że za pomocą lektur może się przenosić w inny świat, że literatura to podróż bez granic, dająca poczucie wolności. A to było bardzo ważne dla kogoś, kto naukę w liceum rozpoczął po wybuchu stanu wojennego. O fascynacjach literackich mogłaby mówić godzinami. Wiele inspiracji zawdzięcza prof. Marii Janion. Właśnie na jej seminarium ćwiczyła się w niezależnym myśleniu, w reagowaniu na wszelką nieprawdę. Już wtedy była mistrzynią ciętej riposty.
Niedawno kilka tysięcy książek pani profesor wylądowało u Kazi w piwnicy. – Był taki moment, że w mieszkanku Marii Janion nagromadziło się tyle tomów, że nie mogła się swobodnie poruszać. Mam więcej miejsca, zaproponowałam, żeby część zbiorów przeniosła do mnie. Wszystko zostało skatalogowane, poukładane na półkach w absolutnym porządku.
Kazia przyznaje, że w jej własnych książkach i papierach panuje jednak chaos. – Żaden inspirujący twórczy nieład, raczej grzęzawisko – nazywa rzecz po imieniu. – Tylko dokumentów nauczyłam się pilnować. Urząd skarbowy tak mnie wytresował, ale mam parę skandalicznych tajemnic, jeśli chodzi o gubienie papierów i niepanowanie nad nimi. Bałagan jest jak atakujące wojska, ciągle muszę z nim walczyć. To mnie dosyć wyczerpuje. MANIFY I DEBATY
– Nie założyłam własnej rodziny, ale mogę powiedzieć, że mam wiele rodzin, grup przyjaciół, bliskich mi ludzi. Brakuje mi tego „autyzmu”, który jest potrzebny naukowcom – wyznaje Kazimiera Szczuka. – Zawsze gdzieś coś się dzieje, gdzie ja chcę być. Lubię uczestniczyć, rozmawiać, bo zawsze okazuje się, że jedni drugich znają i te ludzkie historie nieoczekiwanie się zazębiają. Jak u Jane Austen czy Elizy Orzeszkowej. To taki wir towarzyski i ja ten wir bardzo lubię. Chętnie bywam wśród ludzi. Poznaję ze sobą różne grupy kobiet, a potem obserwuję, jak to owocuje wymianą doświadczeń i współpracą.



Podczas protestu pielęgniarek i położnych Kazia działała w białym miasteczku. Tam też zaprzyjaźniła się z Dorotą Gardias, przewodniczącą związku zawodowego pielęgniarek. I ta relacja trwa do dziś jak wiele innych przyjaźni. Magdalena Środa wspomina: – Kazia prowadziła jakiś program telewizyjny i któryś z jej gości nawalił, zadzwoniła do mnie. Powiedziała: „Pomóż, siostro”. Hasło „siostra” stało się dla mnie ważne. To znaczy, że nie pytając o nic, spieszymy sobie nawzajem z pomocą. Wspieramy się. Jest nas dużo, coraz więcej…
Magdalena Środa nie może przeboleć, że teleturniej „Najsłabsze ogniwo” zrobił z Kazi taką harpię. – Potrafi być uszczypliwa, ale nigdy wobec przyjaciół. W rzeczywistości jest niezwykle ciepła, delikatna i dobra. Obie wpadamy w szał, gdy spotykamy się z jakąś dyskryminacją. Mamy podobny rodzaj wrażliwości na krzywdę. Siostry chodzą na manify. – Tam zawsze jest dużo teatru ulicznego, sporo się przy tym wygłupiamy – relacjonuje Środa. – A Kazia ma talent aktorski. Ostatnio wystąpiła w roli plemnika.
– Ona uwielbia inscenizacje, potrafi się przeobrazić w kogo zechce – potwierdza Katarzyna Kwiatkowska, która w „Szymon Majewski Show” parodiowała Kazię. Poznały się w tym programie. – Trochę się bałam, jak na mnie zareaguje – opowiada aktorka. – Ale ona ma duży dystans do siebie i fantastyczne poczucie humoru. Byłam ciekawa, jaka jest, wcześniej czytałam jej książkę „Milczenie owieczek”. Wkrótce się okazało, że to moja bratnia dusza.
Razem z Partią Zielonych były w Rospudzie. – Mieszkańcy Augustowa przyszli wygarnąć ekologom, że są mordercami – wspomina Kwiatkowska. – Wzięli mnie za Kazię. „Pani Kazimiero”, mówili, „tak nie można”. Dopiero po chwili zorientowali się, że ta prawdziwa stoi obok. Zapanowała konsternacja.
W Internecie można znaleźć filmik sprzed lat, na którym drobna Kazia w tłumie demonstrantów protestuje przed Ministerstwem Edukacji Narodowej przeciwko zarządzeniom Romana Giertycha. Podchodzi do niej młody facet. Zaczepia wulgarnie, wygłasza chamskie teksty. Kazia odwraca się i wymierza mu celny cios w szczękę. Do dziś się cieszy, że wyszedł jej ten prawy sierpowy...




Krzysztof Kozanowski/Photo-shop
Magda Rozmarynowska
 

Szczuka: PiS promuje się udając PO
Karola data 01.05.2009, o 01:36 (UTC)
 

"Politycy PiS teraz mówią o kobietach i wypychają je do pierwszego szeregu. Nazywam to PO-izacją" - mówi feministka i krytyk literacki Kazimiera Szczuka. "Te twarze są o tyle dobre, że są jak najmniej pisowskie i dlatego wystawia się je do przodu. Ale one mają niewiele wspólnego z prawdziwym PiS, tak jak Grażyna Gęsicka, która jest przecież spadochroniarką z PO."



W obrazie medialnym PiS ma być więcej kobiet. To ma ocieplić wizerunek partii. Posłanki Natalli-Świat, Gęsicka i Kluzik-Rostkowska będą teraz wizytówką "PiS po liftingu". W SLD "tylko mówią, że kobiety są dla nich priorytetem. U nas odgrywają role pierwszoplanowe, co zresztą widać" - mówi Tadeusz Cymański.

"To oczywisty nonsens, że PiS daje lepsze warunki do politycznego awansu kobietom. To partie lewicowe tradycyjnie dawały im lepszą pozycję i poważniej traktowały prawa kobiet. Tak było na całym świecie. Niestety, nie jest to zasada żelazna. W Polsce lewica nomenklaturowa sprawy kobiet długo traktowała jako temat zastępczy. Mówiono o nich, ale niewiele robiono" - mówi Szczuka.

>>>PiS rzuca do boju kobiety

„Dla mnie w polskim Sejmie nie liczy się przynależność partyjna kobiet, tylko ich osobowość i stopień uświadomienia feministycznego. To daje możliwość współpracy. Było to widać podczas obchodów 90-lecia nadania kobietom praw wyborczych. W Sejmie obok Magdaleny Środy stała Izabela Jaruga-Nowacka, Anna Popowicz i Joanna Kluzik-Rostkowska. One wszystkie działały na rzecz praw kobiet. Co ciekawe, nie widziałam tam nikogo z rządu” - dodaje Szczuka.

„To strategia zmiany wizerunku partii, która polega na tym, żeby udowodnić ludziom, że teraz jest mniej PiS-u w PiS-ie. Kobiety wypycha się do przodu. Ale rzeczywistość jest inna. One tak naprawdę mają niewiele wspólnego z prawdziwym PiS i jego konserwatywnym programem” - kończy Szczuka.

>>>Pięć kobiet Jarosława Kaczyńskiego

 

Czuję ulgę po śmierci Eluany
Karola data 01.05.2009, o 01:31 (UTC)
 

"Pomyślałam, że to dobrze i poczułam ulgę, kiedy dowiedziałam się o śmierci Eluany Englaro" - powiedziała Kazimiera Szczuka i dodała, że obrzydzeniem napawało ją to, co działo się nad łóżkiem ciężko chorej kobiety. "A ja poczułem wielki żal i smutek" - skontrował ją Ryszard Czarnecki z PiS.



Dramatyczne wydarzenia we włoskim szpitalu i śmierć odłączonej od medycznej aparatury Eluany Englaro - sparaliżowanej od wielu lat - wywołują oste dyskusje nie tylko we Włoszech. W studio TVN24 starli się feministka Kazimiera Szczuka i Ryszard Czarnecki (PiS).

"Nie rozumiem tego typu szopki i stanowiska Kościoła w tej sprawie. Jeżeli ktoś jest od 14 lat w stanie wegetatywnym, to o jego życiu powinni zadecydować bliscy (...) To jest człowiek, ale w pół drogi właściwie już po tamtej stronie. Medycyna wypracowała teraz wielkie możliwości podtrzymywania życia (...) i kościół mówi ratujmy je za wszelką cenę. Tylko że Kościół nie ponosi za to odpowiedzialności" - mówiła Kazimiera Szczuka.

"Tu chodzi nie tylko o tę biedną kobietę, ale także o to, że ludzie, o których papież powiedział, że promują cywilizację śmierci, czasem wygrywają. Nie chcę, żebyśmy dyskutowali o tej kobiecie w kontekście politycznym a także religijnym. Szacunek dla życia jest przecież wspólny dla wielu religii. Ja znam wielu ludzi niewierzących, którzy w tej sprawie trzymali kciuki za Eluanę. Tu chodzi o śmierć człowieka. Chce jednak zaznaczyć, że źle oceniam część klasy politycznej włoskiej, która w tej sprawie wygrywała swoje interesy polityczne kosztem tej biednej kobiety" - mówił Czarnecki i dodał, że nie "zgadza się z określeniem szopka na dramat, w którym ginie człowiek".

>>>Ęluana Englaro nie żyje

"Ale to, że ojciec podjął taką decyzję, i zdecydował o odłączeniu córki od aparatury - ja to szanuję. Najgorszą rzeczą jest dla mnie być w takiej sytuacji i skazywać moją matkę na opiekę nade mną. Znamy przecież przypadki ludzi, których umysły pracowały, ale ciała nie. Jak bohater filmu "Motyl i skafander". Jego marzeniem było odejść. Jeśli ojciec Eluany podjął taką decyzję, to zadaniem mediów jest milczeć" - mówiła jednak Szczuka.

"Z takim zapałem mówi pani o skazywaniu ludzi na śmierć. Boję się" - odparowywał Czarnecki.

"To niech się pan boi(...) a jeśli jest pan za obroną życia, każdego, to dlaczego nie ratuje pan głodującej Afryki?" - zakończyła Szczuka.
 

Zauroczyć Innych Klasyką - wywiad Z Małgorzatą Walewską
Karola data 01.05.2009, o 01:24 (UTC)
 

Krzysztof Kowalewicz, 2000.11.24


Specjalnie dla CGM śpiewaczka Małgorzata Walewska opowiada o swojej najnowszej płycie "Mezzo" z operowymi ariami w nowoczesnych aranżacjach

Zauroczyć Innych Klasyką - wywiad Z Małgorzatą Walewską
Krzysztof Kowalewicz: Nigdy nie chciała Pani być wokalistką rockową? Małgorzata Walewska: Nie. Jestem bardzo szczęśliwa z wyboru jakiego dokonałam. Zawsze czułam się trochę niespełnioną aktorką. Opera daje mi możliwość wypowiedzenia się i jako aktorce i jako śpiewaczce. Nigdy nie ciągnęło Pani do rocka? - Były takie próby. Mój mąż grał w różnych zespołach rockowych. Najbardziej znany to Reds. Wcześniej była grupa Amok. Trochę jeździłam z chłopakami na koncerty, właściwie po to, żeby ich pilnować, ale też trochę podśpiewywałam. Traktowałam to bardzo epizodycznie. W końcu stwierdziłam, że chcę śpiewać operę i poszłam do szkoły muzycznej. Opera bardzo mnie wzruszała. Moja mama miała dużą wrażliwość muzyczną, którą odziedziczyła po swoich rodzicach. Kochała operę i mnie do niej prowadzała. Pamiętam, że jako pierwszą obejrzałam "Halkę". Bardzo rozpłakałam się nad losem głównej bohaterki. Za pierwszym razem nie dostałam się do akademii muzycznej. Nigdy nie myślałam, że zdobędę pozycję, którą mam teraz. Moją ambicją było śpiewanie w chórze w teatrze wielkim. W większości wywiadów podkreśla Pani, że jest osoba bardzo zapracowaną. Stale tak duża ilość zajęć w końcu chyba wpłynie negatywnie na poziom artystyczny. - Dlatego też ostatnio nie przyjęłam roli Eboli w "Don Carlosie" w Operze Warszawskiej. Najpierw premiera miała się odbyć we wrześniu. W końcu została przesunięta o miesiąc później. W tym czasie miałam szereg koncertów w Niemczech. Na tak trudną rolę jak Ebola nie wystarczy dzień wolny w dniu premiery. Trzeba mieć czas na próby. Nie znalazłam go i musiałam odmówić. Wydaje mi się, że mam wyczucie i wiem, gdzie są moje granice wytrzymałości. Choć ostatnio zauważam, że moja kondycja fizyczna nie nadąża za energią. Wiem, że z przepracowania zdarzyło się Pani rano obudzić i przez chwilę nie wiedzieć gdzie jest. - Miałam taki przypadek w Monachium. Dwa dni wcześniej nocowałam w Wiedniu, potem była Brema. W końcu trzeciego dnia faktycznie rano zapomniałam gdzie jestem. Ostatnio wypracowałam sobie taki system, że zanim otworzę oczy to staram się sobie przypomnieć gdzie zasypiałam. To się sprawdza. Jak Pani organizuje czas na życie prywatne? - Prawie nie mam na nie czasu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na prawdziwych wakacjach. Dlatego w miarę możliwości staram się łączyć życie prywatne z zawodowym. Np. w tym roku jeden z letnich miesięcy spędziłam na festiwalu w Austrii, gdzie grałam 22 przedstawienia. Pojechałam tam z mężem i córką. Wynajęliśmy duży dom. Rano byłam do dyspozycji rodziny, a wieczorem w teatrze przebierałam się w kostium i śpiewałam na scenie do pierwszej w nocy. Podobno cement i cegły do budowy domu woziła Pani swoim jaguarem. - To też wiązało się z brakiem czasu. Prosto z próby jechałam do sklepu budowlanego i brałam do bagażnika kilka worków cementu albo trochę cegieł. Niedawno mąż kupił jeepa i nim wozi cięższe rzeczy. Jak doszło do nagrania krążka "Mezzo" z popowymi wersjami operowych tematów? - Pracę nad "Mezzo" zaczęła się od propozycji Piotra Rubika. Poprosił mnie o zaśpiewanie arii, którą skomponował już jakiś czas temu i nikt tego nie potrafił zaśpiewać. Bardzo mi się spodobała. Nagraliśmy to i firma od razu wyszła z propozycja zrealizowania całego albumu. Płyta "Mezzo" powstawała trochę na wariackich papierach. Całe moje życie tak wygląda. To już norma. Jestem zadowolona z tego albumu. To ważne, bo rzadko z czego jestem zadowolona. To album nagrany raczej nie z myślą o wielbicielach opery. - Może po wysłuchaniu płyty "Mezzo" ludzie sięgną po krążek "Voce di donna", bo niektóre utwory powtarzają się tam, ale już w klasycznej aranżacji. Jeśli dzięki tym bardziej popowym wersjom zauroczą się muzyką klasyczną to dla mnie będzie to największy sukces. Jest Pani ambicją trafić do jak najszerszego grona odbiorców? - Czy ja wiem? Uważam, że mam do spełnienia misję polegającą na przekonaniu polskich słuchaczy do opery. Moja pierwsza płyta (chodzi o " Voce di donna" - przyp. kk) też zmierza w tym kierunku. Przetłumaczyłam wszystkie teksty na język polski. Zrobiłam to po to, żeby dać ludziom szansę zrozumienia opery. Niemcy czy Anglicy mają wszystko tłumaczone. Myślę, że udało mi się zachować w tłumaczeniach poziom i klasę, przy jednoczesnym zachowaniu dosłowności. Na co poza wokalami miała Pani wpływ na tym albumie? - Na wiele rzeczy. Np. moim pomysłem jest dość niecodzienne spojrzenie na "Hanaberę". Od dawna śpiewam Carmen. Dlatego czasami mam już dość tej arii. Kiedy dowiedziałam się, że na tej płycie też ma się znaleźć "Habanera" to na początku nie byłam zadowolona. W końcu wpadłam na pomysł, żeby zaśpiewać ją inaczej i wyszłam od tekstu mówionego, który jest bardzo erotyczny. Myślę, że takie intymne szeptane potraktowanie tej kwestii okazało się jak najbardziej na miejscu. Oczywiście najbardziej docenią to osoby znające francuski, które zrozumieją tekst. Pokusiłam się o tłumaczenie "Habanery" właśnie w taki sposób w jaki należy go rozumieć. Na płycie mogłam użyć szeptu, zupełnie innego sposobu wyrazu, zupełnie nie do zaakceptowania w operze. Po prostu mój głos nie przebiłby się przez kanał orkiestry. Teksty napisał Filip Łobodziński. Dlaczego akurat on? - O to najlepiej byłoby zapytać Piotra Rubika. On chciał mieć dwa teksty po hiszpańsku i zamówił je właśnie u Filipa. Nie mówię po hiszpańsku, dlatego poprosiłam Filipa, żeby był w studio w trakcie nagrań i słuchał jak sobie radzę. Był zadowolony. Powiedział, że jestem zdolną uczennicą. Język hiszpański wymaga takiego seplenienia. Stąd wsłuchując się w ten album, można miejscami usłyszeć coś takiego. Nie powinno to jednak nikogo drażnić. Ostatnio mamy w telewizji bardzo dużo brazylijskich seriali. Tak więc język hiszpański często się przewija w naszym życiu i słuchacze chyba już zdążyli oswoić się z tym seplenieniem. Do jakiego ideału głosowego Pani zmierza? Co jeszcze jest do osiągnięcia? - Cały czas pracuję na sobą. W każdej sztuce staram się pokazać coś nowego. Poważnym wyzwaniem była dla mnie Carmen. W tej roli śpiewam i tańczę, robię wszystko na raz. Staram się stworzyć postać w przedstawieniu tak, żeby widz poczuł, że jest w tym coś więcej niż samo śpiewanie. Czytałam recenzje po przedstawieniu i chyba mi się to udało. Rozmawiał: Krzysztof Kowalewicz
 

"Nie bądź taka Carmen!
Karola data 01.05.2009, o 01:20 (UTC)
 


„ NIE BĄDŹ TAKA CARMEN !”


Rozmowa Andrzeja F. Rozhina z Małgorzatą Walewską.


-Pisze Pani w dzienniku na stronie internetowej „te podróże mnie wykończą”. Przedwczoraj wróciła Pani do Warszawy z Grazu. Zdaje się, że na krótko. Jakie jest życie „na walizkach”?

Bywa tak, że już nie mam siły. Wtedy pluję sobie w brodę, że tyle tego nabrałam. Teraz też ledwo daję radę, ale ja to uwielbiam! Jeśli siedzę w domu zbyt długo i nic nie robię, to zawsze odbija się to na mojej rodzinie kolejnym remontem. Za dwa dni... znowu wylatuję!

-Czy takie tempo życia pozwala na porządną pracę aktorską, na próby z reżyserem?

Oczywiście, że tak. Przykładem jest moje ostatnie przedstawienie, „Don Carlos” Verdiego w Operze w Grazu. Zdarzają się inscenizacje operowe, które mają oryginalną koncepcję i wymagają solidnych prób. Taką pracę lubię najbardziej.
Ważna w mojej karierze była opera „Rycerskość wieśniacza” Pietro Mascagni’ego zrobiona w Finlandii z fińskim reżyserem, także filmowym, Kari Haikanenem. Miał on zupełnie inne podejście do opery. Reżyser filmowy lub teatralny dobiera obsadę pod kątem ról, a w operze wychodzi na scenę mały, gruby tenor i wysoka blondynka – mezzosopranistka, co może nie zgadzać się z tym o czym śpiewają. Tu reżyser musi znaleźć takie rozwiązanie sceniczne, aby uczynić tę historię wiarygodną.
Kari Haikanen sądził, że my będziemy po prostu stać na scenie i śpiewać, więc sprowadził balet, który miał ilustrować nasze sceniczne przeżycia, biorąc za nas całą robotę aktorską. Ale ja, która śpiewałam Santuzzę i moi partnerzy, a szczególnie kolega, który śpiewał partię Turiddu, daliśmy swoim bohaterom scenicznym tyle wdzięku, życia i prawdy, że balet z próby na próbę schodził na dalszy plan, a w dniu premiery zostały tylko dwie sceny baletowe. To był mój duży sukces aktorski i wokalny.

-Poznała Pani na scenach operowych świata wielkie gwiazdy. Kto zrobił na Pani największe wrażenie?

Trudno powiedzieć... Oni wszyscy robią wrażenie. To są naprawdę wielkie gwiazdy, ludzie bez kompleksów. Pracując z Placido Domingo, z Luciano Pavarottim, a także z innymi wielkimi w Operze Wiedeńskiej starałam się być na wszystkich próbach, by czegoś się od nich nauczyć. Pavarotti zaskakuje i onieśmiela przede wszystkim przepiękną barwą głosu, który jest głosem z natury. On przy swoich gabarytach nie jest wiarygodny jako przystojny książę, który walczy mieczem – bywa wręcz komiczny. Ale jego głos każe zapomnieć o fizyczności. Cieszę się, że miałam szansę śpiewać z Pavarottim , z Domingo i oglądać ich podczas pracy na scenie.
Śpiewałam z Domingo Desdemonę w „Otellu” Verdiego. Miałam ogromną tremę, bo na scenie występowały same największe gwiazdy. Dla Domingo było to jakieś setne przedstawienie, a dla mnie – pierwsze w życiu!

-Jacy ci ludzie są prywatnie?

Nie mają łatwego życia. Domingo to nie jest facet, który może pójść z kimś na kawę, umówić się w restauracji. Nawet ja, kiedy przez 5 dni śpiewałam „Requiem” Verdiego w Klagerkfurcie, byłam rozpoznawana na ulicy. Gdy po przedstawieniu poszliśmy z mężem w restauracji, cały czas ktoś podchodził z prośbą o autograf, a w szatni dwóch panów rzuciło się, by podać mi płaszcz. Muszę przyznać, że mój mąż znosił to z trudem. A przecież moja popularność nie jest w żaden sposób porównywalna do popularności Pavarotiego czy Dominga. Ja im współczuję, bo taka popularność jest naprawdę męcząca.
Miło wspominam spotkanie z Domingo z racji „Otella”. W Operze Wiedeńskiej jest tylko jedna sala, gdzie można się rozśpiewać przed przedstawieniem i właśnie to robiłam, gdy usłyszałam głos Dominga na korytarzu. Wyszłam, więc i spytałam: „Mistrzu, dlaczego pan nie powiedział, że potrzebna jest panu sala?”, a on odparł: „Dziecko, nie przeszkadzaj sobie, życzę ci wszystkiego najlepszego na twoim przedstawieniu”. To było trudne przedstawienie dla Dominga, bo nie był wtedy w najlepszej kondycji, lecz mimo to, że sam był w stresie, pamiętał o tym, by powiedzieć mi dobre słowo. Niestety, przedstawienie wtedy nie poszło najlepiej i zostało przerwane w połowie. Dostałam jego autograf na kasecie ze śpiewaną przez niego operą „ Rycerskość wieśniacza” i to był prezent na szczęście. W następne wakacje sama śpiewałam tę operę.

-Często w Pani zapiskach pojawia się imię Piotr ...

To jest mój mąż Piotrek Kokosiński, ale mam i innych Piotrów dookoła. Piotr Małecki – fotografik, Piotr Rubik – kompozytor, z którym zrobiłam płytę „Mezzo”...

-Bardzo różne były opinie o tej płycie, jedni pisali: „najoryginalniejszy projekt muzyczny roku”, inni :”kolejny muzyczny hamburger”. Skąd ta rozbieżność ocen?

Nie do końca potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Osobiście nie zgadzam się z opinią, że nie powinno się produkować takich nagrań, nazywanych „muzyką środka”. Ja jestem śpiewaczką operową, kocham operę i dla mnie opera jest najważniejsza na świecie. A doświadczenia z dziedziny muzyki lżejszej i popowej utwierdzają mnie w przekonaniu, że najważniejsza jest muzyka klasyczna. Ale myślę też, że taka płyta „z pogranicza” może zapoznać publiczność z tematami operowymi i wierzę, że ludzie, którzy kupują jako pierwszą płytę „MEZZO” sięgną potem po płytę „VOCE DI DONNA”, która jest klasyczna od początku do końca, choć także zawiera hity operowe. Być może potem ci ludzie przyjdą do opery i tam zostaną. Wielu takich ludzi znam. To uważam za największy sukces mojej płyty!

-„Times” w numerze poświęconym Polsce, zaliczył Panią do grona 10 najbardziej cenionych i sławnych Polaków.

Czuję się bardzo zaszczycona. To śmieszne zdarzenie. Zadzwonił do mnie jakiś pan z Londynu i powiedział, że wygrałam konkurs. Nawet nie wiedziałam, że brałam udział w tym konkursie. W jakiś sposób ci jurorzy stworzyli listę nominowanych nazwisk, potem z nich wyselekcjonowali dziesięć i znalazłam się w tej dziesiątce, za co jestem im bardzo wdzięczna. Potem „Times” chciał przysłać do mnie fotografa na sesję zdjęciową, a ponieważ nie miałam czasu, wysłałam im swoje zdjęcia autorstwa Piotrka Małeckiego. Śmieję się, że zrobiłam mu karierę światową, bo teraz, gdy „Times” potrzebuje coś z Polski, dzwoni do Małeckiego.

-Czy Pani wie jakie były te inne wyróżnione w „Times’ie” nazwiska ?

Mam ten „Times”, ale nie wiem. Ja znalazłam się tam w gronie ludzi sztuki.

-A gdyby to była lista dziesięciu najwybitniejszych Polaków, artystów teatru operowego, to kogo by Pani wymieniła, obok siebie?

Ludzie, których chciałabym wymienić są bardzo młodzi, znajdują się w zasadzie na początku kariery, choć są to kariery bardzo obiecujące. Ci artyści nie mają w sobie tej wszechobecnej zawiści zawodowej. Na czele tej grupy wymieniłabym Mariusza Kwietnia, który pojawia się czasem w moim teatrze (myślę o Teatrze Wielkim, bo tu się czuję jak w domu). To jest rodzaj osobowości, zwierzęcia scenicznego. To co robi na scenie nie da się zmierzyć techniką, to jest przeżycie ponad... Na jego przedstawieniach zapominam, że to kolega, przestaję analizować, jak zaśpiewał, daję się ponieść „historii”, którą opowiada. To jest właśnie ta magia. Ostatnio też zrobił na mnie wrażenie Jacek Gorzkowski, mój kolega z Akademii Muzycznej, który w Paryżu robi karierę. W zasadzie jest tenorem, a śpiewa sopranem. Właśnie mogłam go usłyszeć w roli sopranowej. Bardzo cenię sobie (choć nie widziałam jej na scenie operowej, tylko podczas koncertów) Ewę Podleś, która jest uznaną śpiewaczką w świecie. Artystką, z którą mi się dobrze pracuje i która mnie potrafi wzruszyć jest Izabella Kłosińska. Także Adam Kruszewski, Andrzej Dobber, Wojciech Drabowicz. Takich talentów jest wiele.

-Jak wygląda eksport „gwiazd opery”? Spotyka Pani wielu Polaków na scenach i estradach świata ?

Czasem mi się zdarza, ale na ogół nasi śpiewacy eksportowi mają nieco „lżejsze głosy” niż ja. Rzadko się spotykamy na scenie, choć bardzo bym chciała i mam nadzieję, że to nastąpi.

-A dlaczego polskie sceny operowe nie świecą pełnym blaskiem ?

Ja myślę, że powodem pierwszym jest sytuacja pod tytułem „brak pieniędzy” na zatrudnianie gwiazd z zewnątrz, a nasze gwiazdy, które śpiewają na Zachodzie też nie są tanie. Ja też tutaj w Teatrze Wielkim, śpiewam poniżej moich stawek. Śpiewam z powodu sentymentu i dlatego, że to jest mój teatr, ja tu się prawie urodziłam, tu się wychowałam, tu pierwszy raz zaprosił mnie do współpracy dyr. Straszewski. , który mi dał życiową szansę. Dyr. Straszewski był na płaszczyźnie zawodowej tym pierwszym, który wykazał ogromną wiarę i ufność w mój talent i w to, że dam sobie radę. Na starcie było to ogromnie ważne. Potem spotykałam w życiu wielu wspaniałych ludzi, którzy mi pomogli. A wracając do polskiej opery, mamy wspaniałych artystów i kompozytorów, ale reklama jest za mała. Powinno być więcej promocji opery w telewizji i powinny być pokazywane najlepsze przedstawienia i wykonania. Denerwuje mnie, że ściągamy z Zachodu gwiazdy, którym, „już echo grało”. Są to wielkie nazwiska, ale ci artyści już nie śpiewają tak jak przed 20 laty. U nas jednak pokazywani są jako najlepsi z najlepszych. Dlatego jestem za tym, aby sprowadzać do nas młodych artystów, którzy jeszcze nie mają nazwiska, nie są jeszcze tacy drodzy, a są bardzo dobrzy. Ale na nieznane nazwiska trudno pozyskać pieniądze od sponsorów i kółko się zamyka. Jest też problem z promocją. Mnóstwo moich znajomych mówi mi, że nie może dostać moich płyt w sklepach. Jest to możliwe, bo Empiki nie płacą pieniędzy za płyty firmom, firmy nie dają kolejnej partii płyt do sprzedaży i w związku z tym płyt nie ma. I znowu kółko się zamyka.

-Czy Pani jest związana na stałe z jakąś sceną ?

Nie, nie. Jedynym stałym kontraktem był kontrakt dwuletni z Operą Wiedeńską. Chcę być wolna i tak długo jak będę miała dużo propozycji, będę mogła być wolna. I tak chcę. Jak to mój pierwszy dyrektor mówił : „ty nie bądź taka Carmen !”.

-Ktoś powiedział, że sukces, robienie kariery, to spacer po polu minowym. Czy pani ma jakieś swoje bezpieczne miejsca?

Mam taką oazę. To jest mój dom, moja rodzina, moja córka. Z nimi się czuję najlepiej. Tam wracam i liżę rany.

-A jak córka ma na imię?

Alicja. Mam cudowną córkę i wyjątkowo udaną rodzinę. Jestem szczęśliwą osobą. Moja popularność nie jest na tyle duża, aby mi przeszkadzała. Oczywiście zaczynam się trochę oszczędzać. Wyłączam telefon na dłuższe chwile i nie tylko wtedy, gdy stoję na scenie. Wyłączam, gdy czuję, że się przepracowałam i nie powinnam się odzywać przez 2 godziny. Śpiewanie związane jest z ogromnym stresem, ale satysfakcja, jaką mi daje możliwość grania na scenie operowej jest olbrzymia. Ja się tam czuję cudownie, ja to kocham, mnie to nie męczy.

-To jest największy teatr świata, teatr ogromny: chóry, balet, orkiestra, gigantyczne dekoracje, setki kostiumów, światła, efekty, tysiące wpatrzonych na scenę widzów, a tam ....obiekt podziwu : Tosca, Carmen, Traviata, Aida ....

Naprawdę, ja to mogę śmiało porównać z przeżyciem erotycznym.

-Czy ma Pani jakieś pasje nie związane z życiem zawodowym ??

Moje życie zawodowe jest moją pasją. Na inne pasje nie mam czasu. Nie jest jednak tak, że od urodzenia uczyłam się muzyki i wiadomym było, że zostanę śpiewaczką operową. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, co ja w ogóle chciałabym w życiu robić i wtedy odkryłam operę, a potem poszłam za swoją pasją. Myślę, że dlatego jestem w stanie wzruszyć śpiewem tak wielu ludzi, bo oddaję się bez reszty operze i wiem, że tylko ten artysta, który do końca i bez reszty wierzy w siebie, może w pełni przekonać drugiego człowieka do swojej sztuki.

-Ale musi mieć jeszcze coś więcej, musi mieć talent...Potrzebny jest jeszcze talent ...

Robienie kariery... ja naprawdę nienawidzę tego słowa i ....

-Kariera robi się sama...

Zrobić karierę nie jest łatwo, bo to jest kwestia układów, trzeba być w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. To wcale nie jest kwestią talentu. Ważne jest aby nie zgubić priorytetów, a dla mnie jest ważne jak najlepsze wykonywanie naszego zawodu. Jest to zawód usługowy. Usługi dla ludności w służbie muzyce. To brzmi źle, ale chodzi o to, aby nie stracić tego poczucia, że to nie ja jestem najważniejsza, ale najważniejsza jest postać, którą gram i muzyka. I temu oddaję wszystko. Zdarza mi się mieć absolutnie irracjonalne doznania na scenie, kiedy tak dalece się integruję z rolą, że zaczyna to być taki teatr....

-Teatr obłędu...

Obłędu. Ostatnie nasze przedstawienie w Grazu było takie. To było dwunaste przedstawienie, kiedy wszyscy bardzo dobrze znają swoje role i z niektórymi osobami udało mi się nawiązać taki kontakt, że weszliśmy na wyższy poziom porozumienia. Przestaje być istotne, co się dzieje dookoła, tylko ta gra między nami jest ważna, to wyższe drugie znaczenie, które wyraża muzyka i słowa, które śpiewamy. Takie uniesienie twórcze jest możliwe przy absolutnej swobodzie wykonawczej, przy genialnej technice, przy opanowaniu roli do perfekcji. I w takich momentach wiem, że właściwie wybrałam mój zawód.

-Co jest dla Pani pięknem ? Czym jest dla pani piękno?

Opera jest dla mnie pięknem!

-Piękno w obszarze muzyki? Jaka jest pani sfera wrażliwości ?

Potrafię się wzruszyć na filmie rysunkowym, na Pocahontas. Jestem bardzo uczuciowa i wstydzę się tego czasami, bo to głupio; siedzę w teatrze i łzy mi lecą. Na przedstawieniu „Madame Butterflay”, gdy śpiewa Iza Kłosińska , płaczę jak bóbr. To są przeżycia bardzo oczyszczające. To nie są łzy rozpaczy. Takie przedstawienia potrafią na tyle pobudzić emocje, że nie mogę w nocy spać, bo jestem do tego stopnia podekscytowana. Taki stan osiągam też po niektórych moich przedstawieniach. Podczas koncertu finałowego na konkursie w Helsinkach kiedy śpiewałam ulubioną arię Joanny z „Dziewicy Orleańskiej” Czajkowskiego, tak bardzo przeżyłam moment ciszy po występie, a potem ogłuszający aplauz, że gdy zeszłam ze sceny za kulisy , nie mogłam opanować płaczu.. Życzę takich wzruszeń każdemu człowiekowi, także tym, którzy siedzą na widowni. Mnie się to zdarza często. Jeżeli ktoś przyjdzie do opery pierwszy raz i trafi na przedstawienie, które mocno przeżyje emocjonalnie, to zostanie w operze na całe życie, szukając takich wrażeń.

-Co było największą radością w Pani życiu ?

W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że moim największym sukcesem jest to, że mam dziecko. To była bardzo trudna decyzja, ponieważ moja profesorka na Akademii była przeciwna temu. Miała takie doświadczenia w swojej karierze, że bardzo piękne głosy, które prowadziła, w momencie, kiedy doznały uczucia macierzyństwa – rzucały karierę, bo stwierdzały, że macierzyństwo jest ich misją, że w nim się spełnią. Ona się bała, że ze mną się też coś takiego zdarzy. Ale ja będąc w ciąży robiłam mnóstwo szalonych rzeczy. Wygrałam cztery konkursy wokalne, a potem miałam tylko miesiąc przerwy przed i miesiąc po urodzeniu. Miałam w grudniu śpiewać koncert z Domingiem w Zabrzu, ale byłam w zaawansowanej ciąży. 20 stycznia urodziłam córkę. Siedziałam przed telewizorem i byłam szczęśliwa, że jednak nie śpiewam tego koncertu, bo przecież mogłabym Domingowi urodzić na scenie. A dopiero co wróciłam w tej ciąży z Filadelfii gdzie śpiewałam z Pavarottim. Jestem szalona i nienormalna i nie wyobrażam sobie nie mieć swojej córki. Kocham moje dziecko i największą radość daje mi to, jak na nią patrzę i widzę jaka jest śliczna , jaka jest mądra, jak się można z nią dogadać...

-Największa groza, strach ,stres ?

Boję się latać samolotami. Poniżej Fockera 70 nie latam. Towarzyszy mi strach, ale nie można popadać w paranoję. W listopadzie mam 8 lotów. Próbowałam się przesiąść na szybki pociąg , ten ICE w Niemczech, ale i on po miesiącu się rozwalił. Tak więc co ma być, to będzie. Wielkim stresem było przedstawienie „Carmen” w Operze Wiedeńskiej bez żadnej próby. Pokazano mi tylko wejścia i kierunki w sali zainscenizowanej jakimiś parawanami, a mimo to miałam wielki sukces i publiczność wiedeńska ciągle dopytuje, kiedy jeszcze będę śpiewała Carmen. Dużym stresem to było śpiewanie partii Amneris w „Aidzie” Verdiego w Düsseldorfie. Dwa lata nie grałam tej roli i nie widziałam nut. Powiadomiono mnie z dobowym wyprzedzeniem. Byłam w Wiedniu. W samolocie więc czytałam libretto z nagraniem, na miejscu miałam jedną krótką próbę bez orkiestry i partnerów. Ale kiedy podniosła się kurtyna, przypomniałam sobie wszystko, całą te piękną muzykę, słowa arii i wszystkie sytuacje sceniczne. Uwierzyłam, że jest jakaś siła wyższa, która mnie poprowadziła przez tę piękną, ogromną muzykę Vediego, przez te sytuacje sceniczne. Udało się. Teatr jest wielkim cudem. Stale tego doświadczam.

-Czym jest miłość w pani życiu ?

Miłość jest wszystkim, jest motorem napędowym. Jest tym, co mi daje siłę. Mówię tu o miłości bardzo szeroko pojętej. Mówię tu i o mojej matce, która mi dawała miłość od urodzenia, która mi dawała wiarę w siebie i stworzyła takie radosne przejście przez życie z poczuciem bezpieczeństwa. To staram się dać mojej córce, mimo tego, że te nasze kontakty są rzadkie, ale one mają nadzwyczajną jakość. Alicja może zawsze na mnie liczyć, może przyjść do mnie z każdym problemem i żeby to było nie wiem co, to ja jej zawsze pomogę. I to jest też miłość do męża i ...

-I w ogóle miłość...

Tak jest !!!

-Studia w Akademii Muzycznej zaczęła Pani dość późno. Ale wcześniej było jakieś śpiewanie, gitara, Jarocin ?

Ja śpiewałam od urodzenia, dziadek mój grał na mandolinie, natomiast nie mam tradycji muzycznych w rodzinie. Nigdy nie byłam fanką operową, natomiast lubiłam operę na tej zasadzie, że słysząc w radio jakieś arie operowe, nie przełączałam programu. Pierwszy raz moja matka zaprowadziła mnie do opery jak miałam 11 lat. To była „Halka” Moniuszki. Bardzo przeżyłam jej dramat i popłakałam się. Byłam zwyczajną dziewczyną, biegałam po podwórku, chodziłam na rytmikę, skończyłam normalną podstawówkę, po tej podstawówce poszłam do normalnego liceum. To było Liceum im. Czackiego w klasie matematyczno-fizycznej. I wtedy się przekonałam, że ani matematyka ani fizyka, to nie jest to, co chciałabym w życiu robić. Ale było tam bardzo wesoło, fajne towarzystwo i dobrze się w tym Liceum bawiłam. I tu pojawia się pierwszy człowiek, który mi pomógł, który we mnie uwierzył i ułatwił mi przebrnąć przez Liceum, bo ja nie byłam taką grzeczną nastolatką. To był profesor Tadeusz Kuran, którego z wielkim sentymentem wspominam . Marzę o tym, aby moja córka w swoim życiu spotkała takich ludzi jak on, którzy otoczą ją bezinteresowną opieką. Kiedyś zadzwoniłam do prof. Kurana aby pomógł się dostać do Liceum mojej siostrze i wtedy usłyszałam: „Co, druga Walewska? Nigdy!” Tak więc musiałam nieźle mu dać się we znaki. Ale szkołę skończyłam i trzymając maturę w ręku, zaczęłam się zastanawiać (prawda, że trochę późno) co ja tak naprawdę chcę w życiu robić. I doszłam do wniosku, że chcę śpiewać operę. Ale już dawno było po terminie składania podań. I wtedy profesor Kuran wziął te moje papiery i poszedł do Akademii Muzycznej i nie wiem w jaki sposób to załatwił, ale mi te papiery przyjęli. Egzaminu nie zdałam, bo okazało się, że nie byłam wystarczająco dobra aby się do Akademii dostać. Ponieważ zabrakło mi niewielu punktów uradziliśmy wspólnie z rodziną, że może jednak warto zająć się muzyką. I tu dygresja; podczas egzaminów wstępnych słuchając innych kandydatów utwierdziłam się w przekonaniu, że to jest właśnie to czego bym najbardziej chciała. Śpiewać ! Poszłam, więc do średniej Szkoły Muzycznej na Bednarskiej, żeby się nieco podszkolić i tę szkołę skończyłam. A później już była Akademia i .....

-Od Pani debiutu w Teatrze Wielkim upłynęło zaledwie 10 lat. Ma Pani ogromny repertuar, ponad 30 ról, partie koncertowe, oratoryjne. Jak można opanować taki materiał?

Na siłę, wszystko młotkiem. Nie uważam siebie za artystkę wyjątkowo pracowitą, mało tego uważam się za osobę leniwą. Niektórzy uczą się partytury na zapas. Ja uczę się roli, kiedy mam konkretną propozycję. Czy to duży repertuar, który śpiewam ? Nie wiem. Wydaje się, że udało mi się znaleźć bezpieczną równowagę między tym aby jeszcze żyć, a jednak robić, coś nowego. Rozwijać się i uczyć. Jedna premiera rocznie – dwie, to już mi wystarcza, poza tym ja już teraz jestem w tej wygodnej sytuacji, dużo ról znam i uczyć się muszę niewielu. Teraz odcinam kupony, na początku to było ciężko, bo śpiewam role w 9 różnych językach i poza angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, niemieckim jest np. węgierski, grecki. Jestem zwolennikiem tego, aby opery śpiewać w języku, w którym są napisane.

-Nagrała Pani kilka płyt. Czy Pani jest zadowolona z tego dorobku?
Nie .

-A dlaczego tak mało nagrań ?

No, bo nie ma pieniędzy. Moją pasją jest klasyka i już od półtora roku leży rozgrzebana moja płyta „Słowiańskie arie operowe”, której nie ma, za co skończyć, a jeszcze trzeba mieć pieniądze na produkcję, a Sony Music nie jest bogatą firmą. Gdyby mnie wydawało Sony International w Londynie to co innego. Mnie wydaje Sony w Polsce, któremu pomimo wszystko jestem bardzo wdzięczna.

-Czy są jakieś konkretne plany nagraniowe?

Materiał jest złożony, lada chwila to się ukaże. Muzyka zupełnie inna. Muzyka ambientna, to jest muzyka relaksacyjna, eksperyment z mojej strony. Głosu operowego używam tam tylko i wyłącznie w formie instrumentu, w formie tła. Kompozytorem jest mój przyjaciel Sebastian Olko, a teksty napisałam sama. W różnych językach. Jest tekst angielski, jest polski, jest łaciński inspirowany przedstawieniem „Król Edyp”, które gram w Łodzi. Płyta będzie miała tytuł „Echo”.

-Czy w tym paśmie sukcesów były jakieś porażki, potknięcia, klęski ?

Jedyne porażki, jakie mam, to w „Rzeczpospolitej” – jakieś napastliwe recenzje. Trzeba się na to uodpornić. Trochę mnie to zabolało, bo do tej pory byłam bardzo rozpieszczana przez krytykę, także w Polsce, w związku z czym zaczęłam się zastanawiać jakie błędy popełniam? Ale doszłam do wniosku, że to jest kwestia zawiści i zazdrości, jakichś gier, których ja nie rozumiem.

-Nie warto o tym myśleć. Pani anonimowy wielbiciel na pytanie czy słucha Pani nagrań powiedział: „zawsze wtedy, gdy już nie chce mi się oddychać. Małgosia Walewska - tak, tak. Śpiewaczka operowa. Mezzosopran. Uwielbiam. Chyba najbardziej erotyczny głos na świecie”. Nic dodać.

Bardzo miło.

-Czy udział Pani w licznych koncertach charytatywnych, koncertach Jurka Owsiaka, Klubu Rotary i wielu innych świadczy o tym, że kocha Pani ludzi? Czy mając tak wiele chce się Pani dzielić z tymi, którzy mają tak mało?

Kocham ludzi oczywiście. Niestety ja nie jestem w stanie śpiewać tylu koncertów ile bym chciała, ale staram się. Zwraca się do mnie tak wielu ludzi....Na pewno zawsze zaśpiewam dla Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka.

-Czy zna Pani pojęcie biedy, niepewności bytu ?

Nie znam. Wychowałam się w zamożnej rodzinie i mogłam całe życie robić co chciałam. Nie, aby nie było problemów, ale nie znam biedy.

-Jak ważne są dla Pani pieniądze ?

Ważne, ale nie najważniejsze. Pieniądze są mi potrzebne, aby mogły mi zapewnić wygodne życie, mnie i moim bliskim. Nie są celem. Teraz miałam propozycję zagrania w Operze w Grazu nowej roli, oraz zaproszenie na gościnne śpiewanie pod piramidami partii, którą znam.Za duże pieniądze. Honorarium, które bym otrzymała pod piramidami to równowartość całego miesiąca pracy w Grazu. Wybrałam Graz i pracę, która mnie rozwija.

-Ruch, praca, aktywność. Jak Pani pracuje ?

Aktywnie. Uczę się w samolotach, uczę się w podróży, na lotnisku...

-Czyli pracuje Pani na okrągło?

Tak, tak. Jak leciałam na Wyspy Kanaryjskie, gdzie miałam śpiewać IX Symfonię Bethovena, to roli nauczyłam się w samolocie.

-Jakie jest Pani poczucie wolności ?
Jestem wolna. Ja śpiewam, bo lubię. Moja rodzina nie odczuwa niewygody życia pod jednym dachem ze śpiewaczką operową. Ja wcale nie śpiewam w domu, nie rozśpiewuję się, nie ma takich rzeczy. Śpiewam w teatrze. I robię dużo innych rzeczy. Z moim mężem produkuję płytę „Echo”. On ma studio nagraniowe i pracuje głównie w reklamie. Ale teraz ma duży sukces. Wyprodukował film i zrobił do niego znakomity dźwięk. Widziałam ten film i muszę powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem. Jest to poetycki piękny film, grają znani aktorzy: Zamachowski, Foremniak., Chyra. Przepiękne zdjęcia, świetna muzyka Tomka Gąssowskiego, niebywały klimat. Wiem, że to jest sukces bez względu na to, jak przyjmie film krytyka i publiczność.

-Status społeczny i materialny polskiej gwiazdy opery ?

Jeżeli patrzeć na Pavarotiego i Domingo to daleko mi do nich. Jose Cura z mojego pokolenia z którym śpiewałam w lecie w Łodzi też jest nieosiągalny. Ale na jego sukces pracuje sztab ludzi. Najważniejsza jest promocja. To jest to, że on się urodził i jest promowany na Zachodzie. To jest to, że jego twarz jest na okładkach wszystkich pism, na bilboardach. Widać i słychać go na ekranach telewizyjnych całego świata, ale cena, jaką się za to płaci jest taka, że ja nie wiem czy mnie taka popularność by cieszyła. Ja jestem szczęśliwa i zadowolona z tego, kim jestem, z tego, co mam w tej chwili i oby nie było gorzej. Lepiej może być, ale nie musi.

-Czy piękna kobieta i wielka artystka, która zaszła tak wysoko ma jakieś marzenia ?

Marzenia moje dotyczą tylko i wyłącznie mojej córki Alicji. Żeby trafiła na takich ludzi jak ja i żeby była szczęśliwa. I żeby nie spotkało jej żadne nieszczęście, żadne zło. W każdym razie szczęście mojej córki jest moim najważniejszym celem. I szczęście mojej rodziny. I w ogóle życzę szczęścia wszystkim ludziom.

-Dziękuję. Przepraszam, że tyle czasu Pani zabrałem.

Nie szkodzi, bardzo fajnie, bardzo fajne pytania.


___________________________________
Rozmowa z Małgorzatą Walewską miała miejsce 12 listopada o godzinie 14/30 w garderobie numer 102 , w Teatrze Wielkim.

___________________
Małgorzata Walewska
Wybitna polska mezzosopranistka. W 1994 roku ukończyła z wyróżnieniem Akademie Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie.
Jeszcze w czasie studiów otrzymała II nagrodę Międzynarodowego Konkursu Wokalnego we Wrocławiu (1990 ) i I nagrodę Konkursu Alfreda Krausa na Wyspach Kanaryjskich ( 1992 ).Była finalistką Konkursu Belvedere ( Wiedeń 1992 ), Konkursu Luciano Pavarottiego ( Filadelfia 1992 ) i Konkursu im. Stanisława Moniuszki ( Warszawa 1992 ).
Scenicznym debiutem artystki była rola Azy w „Manru” Paderewskiego na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie ( 1991 ).W latach 1996-98 była członkiem zespołu Staatsoper w Wiedniu: od 1999 współpracuje z Semperoper w Dreźnie. W repertuarze artystki są takie partie jak Carmen, Dalila, Charlotte ( Werther ), Judith ( Herzog Blaubarts Burg ), Jocaste ( Oedipus Rex ), Ulrica ( Un ballo in maschera ), Fenena ( Nabucco ), Amneris (Aida ), Mrs Quickly ( Falstaff ), Maddalena ( Rigoletto ), Emillia ( Otello ), Polina (Pique ame ), Olga ( Eugen Onegin ), Santuzza ( Cavaleria rusticana ), Cieca ( La Gioconda ), und Sonjetka ( Lady Macbeth von Mzensk ).
Ma w swoim repertuarze także oratoria i symfonie : Magnificat ( J.S. Bach ),Msza C-dur ( W. A. Mozart ), Msza Es-dur ( F. Szubert ), IX Symfonia ( L. van Bethoven ), Król David ( A. Honegger ), Te Deum ( A. Bruckner ).
Występowała gościnnie w teatrach operowych Aten, Berlina, Bremen, Brussel, Dresden, Dusseldorfu, Essen, Łodzi, Londynu, Luxemburga, Palm Beach, Rzymu, Savonlinno, Sevilli, Wiednia. W sezonie 2002/2003 śpiewa partię Eboli ( Don Carlos ) w Operze w Grazu.
Wsród jej partnerów byli m.inn. : Edita Gruberova, Renato Bruson, Placido Domingo, Peter Dvorsky, Simon Estes, Paolo Gavanelli, Thomas Hampson, Luis Lima, Leo Nucci, Luciano Pavarotti, Bernard Weikl . Nagrywa płyty CD dla wytwórni Sony Music Polska.


 

Spotkanie z Kazimierą Szczuką i Sławomirem Sierakowskim zainaugurowało w czwartek działalność klubu "Krytyki Politycznej” w Tarnobrzegu
Karola data 24.04.2009, o 09:50 (UTC)
 

Tematem spotkania był nośne zjawisko, jakie dotyka wielu Polaków - kryzys. Kilkugodzinna dyskusja dotyczyła tego, czym jest kryzys i jak sobie z nim radzić. Jak głęboko zmienia on nasze myślenie o ekonomii i skutecznej polityce gospodarczej?

I co o kryzysie ma do powiedzenia lewica? Czy reprezentuje dziś interesy klasy pracującej czy też zapomniała o swoim naturalnym zapleczu. Czy grozi nam największa zapaść gospodarcza od lat 30? I wreszcie: co robić, aby uniknąć masowych bankructw i bezrobocia?

Spotkanie zainicjowane przez Michała Majkę i Grzegorza Lipca zgromadziło około 20 uczestników, których przyciągnęły znane twarze "Krytyki Politycznej” - jej założyciela, socjologa i lewicowego publicysty Sławomira Sierakowskiego i znanej krytyk literackiej, dziennikarki i feministki Kazimiery Szczuki.

Dla porównania - tego samego dnia na otwarciu klubu KP w Rzeszowie pojawiło się kilkaset osób. Kazimiera Szczuka uznała jednak, że to w Tarnobrzegu było ciekawsze ze względu na zaangażowanie większości publiczności w dyskurs.
Spotkania klubu, który nie ma jeszcze stałej siedziby mają się odbywać cyklicznie a dotyczyć mają nie tylko sfery polityki, ale także społeczeństwa czy kultury.
http://www.echodnia.eu/apps/pbcs.dll/article?AID=/20090320/POWIAT0304/771204436

 

<-Powrót

 1  2 Dalej -> 
 
  GRY  
 
Pagerank dla www.4free.pl Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja